Recenzje

Rzeczpospolita
Jackson śpiewa w starych dekoracjach
Krążek „Michael”, choć starannie przygotowany, jest bladym echem wielkiej kariery

Album zawiera dziesięć piosenek, w tym trzy duety. Wbrew tytułowi Michaela jest w nagraniach niewiele. To tylko skrawki: próby odtworzenia intencji, spekulacje muzyków i producenta Teddy’ego Rileya. Efekt nie jest zachwycający.

Wokół oryginalnych motywów – partii wokalnych wykonanych przez Jacksona – zbudowane zostały aranżacje przedziwnie zatrzymane w czasie. Słuchając, wyobrażałam sobie taki koncert: Jackson porusza się po scenie wśród starych dekoracji pozbieranych z dawnych tras koncertowych. Wśród dźwięków i brzmień, które bezapelacyjnie kojarzą się z jego magią, ale już nią nie emanują.

To paradoksalne: gdyby Jackson żył, pewnie coś by zmienił. Pewnie nie szukałby tak dosłownego powtórzenia chwytów sprzed lat. Jednak równie prawdopodobne, że wtedy żadna nowa płyta nie ujrzałaby światła dziennego. Można więc traktować ten krążek jako rozczarowującą i wyrachowaną rekonstrukcję idola, który raz jeszcze pójdzie na sprzedaż.

Ale wielu wychowanków króla popu ucieszy się, że dzięki technologii mogą poznać jego ostatnie pomysły. Bo jedno trzeba oddać tym, którzy album przygotowali – nie nadużyli dorobku Jacksona, nie spartaczyli roboty tak bezwstydnie jak autorzy remiksów na jubileuszowym wydaniu „Thriller 25”. Tu czuje się staranność i kurs wyznaczony przez Rileya, który pracował z Jacksonem nad przebojowym albumem „Dangerous”. Krążek jest tak podobny do wcześniejszych piosenek Michaela, jak to tylko możliwe.

Zaczyna się kiepsko: pseudoraper Akon w duecie „Hold My Hand” chciał grać główną rolę. A że brak mu finezji Jacksona, z prostej melodii i tekstu zrobiła się nieco toporna przyśpiewka. „Hollywood Tonight”, opowieść o dziewczynie, która rusza na podbój filmowego świata, ma potężną wadę: głos Jacksona jest zmieniony, być może w wyniku technicznej obróbki – w każdym razie brzmi nieprawdziwie. Natomiast ciężkie i gęste podkłady wypadły jak nachalne zagadywanie ciszy. „Monster” jest dynamiczny, przypomina połączenie „Jam” i „Scream” – bity są agresywne, gwałtowne. Jackson śpiewa o potworze podobnym do zwierzęcia, powtarza wers: „Spójrz w lustro i powiedz, czy podoba ci się to, co widzisz”.

Gwiazdor, którego prześladują koszmary, dla wielu sam stał się potworem. Słowa sugerują bolesne znaczenia, ale w utworze nie ma cierpienia ani napięcia. To nie ten sam Jacko, który wściekle przedzierał się przez płomienie w teledysku „Black or White”. Udział rapera 50 Centa był niepotrzebny, a zresztą – dlaczego Jackson miałby nagrywać właśnie z nim?

„Best of Joy” to Michael w Nibylandii – łagodna ballada, pełna naiwnych wersów, które dzieci wypisują na różowych kartkach pamiętnika. Jackson bywał ckliwym idealistą, bywał też Piotrusiem Panem.

„Breaking News” poświęcona prasowej nagonce na króla popu jest tylko bladym echem rewelacyjnej „Leave Me Alone” z 1989 r., w której Jackson naprawdę wrzeszczał z rozpaczy. „Behind the Mask” to jedyna na płycie piosenka w całości zaśpiewana przez Michaela, wersy o ukrytej tożsamości zostały zmiksowane w zwiewny, taneczny utwór.

Tylko „I Can’t Make It Another Day” można zaliczyć do muzycznej ekstraklasy – śpiewem Jacksona zaopiekował się Lenny Kravitz. Z pośmiertnego spotkania dwóch znakomitych muzyków powstała poruszająca piosenka. I na tę jedną warto było czekać.

Paulina Wilk
___________________________________________________________________________
megafon.pl

Umarł król, niech żyje król
Michael Jackson - Michael
2010-12-09, autor: Anna Szymla, megafon.pl

Nie będę w tej recenzji próbować rozstrzygać, na ile jest to dzieło Michaela Jacksona, a na ile producentów, którzy zebrali i złożyli w całość materiał po jego śmierci. Nie będę się też zastanawiać, w czyim największym interesie było wydanie tej płyty, ani na ile to wszystko jest moralne. Skupmy się na muzyce.

Utwory na najnowszym krążku króla popu brzmią... jak piosenki Michaela. Co do tego nie ma wątpliwości. Są jego charakterystyczne "iiihi", szatkowany rytm, "kościelne" chóry, czasem jakieś orientalne/afrykańskie motywy. Co najważniejsze, choć nagrania zostały uwspółcześnione produkcyjnie, podbite nowoczesnymi bitami i tak wypadają raczej klasycznie, jacksonowo. Można było sobie darować cykady w "Keep Your Head Up", skoro piosenka i tak jest mocno oldschoolowa czy przekształcone elektronicznie, odhumanizowane wokale w "Behind the Mask" (zresztą, chyba najbardziej chwytliwym w zestawie), tym bardziej, że ktoś dodał ciepło brzmiący saksofon. Nie przemawiają do mnie też rapowe wstawki. To jednak detale.

W większości mamy bardzo dobre popowe kawałki, najczęściej podlane nowoczesnym R&B, czasem rozświetlone odrobiną disco, z chwytliwymi refrenami.

"Hollywood Tonight" przypomina trochę "Who Is It" i urzeka delikatnie wplecioną trąbką w stylu disco, a jedwabiste "(I Like) The Way You Love Me" sączy się przyjemnie z głośników. "Monster" też jest niezły (szczególnie zwrotki), acz na pewno nie jest to - jak przekonywał 50 Cent - nowy "Thriller", no i niestety udział rapera jest tu najsłabszym ogniwem. Zupełnie inaczej ma się rzecz z Lennym Kravitzem. "(I Can't Make It) Another Day" to świetny, podbity rockowo-funkowym groove'em numer. Nie aż tak porywający jak "Give In to Me" ze Slashem, ale i tak naprawdę udany. W utworze na perkusji gra Dave Grohl, trudno jednak to wychwycić czy docenić, brzmienie bębnów jest bowiem bardzo syntetyczne. Z ballad chyba najlepiej wypada pogodne, ozdobione smykami "Best of Joy" z proroczym (?) tekstem "I am forever". Najsłabsze są natomiast singlowe "Breaking News", który pomimo figlarnych dęciaków za bardzo przypomina średniej jakości hit Britney Spears oraz nagrane z Akonem "Hold My Hand" (ale może to moja alergiczna wręcz niechęć do Senegalczyka).

"Michael" to tak naprawdę nic nowego i nic nadzwyczajnego (superprzebojów tu niestety brak). To Jackson, jakiego znaliśmy i lubiliśmy. Eklektyczny zestaw pokazujący, że był to jeden z najbardziej utalentowanych muzyków ostatnich lat, który wciąż potrafił pisać znakomite piosenki.

Anna Szymla
___________________________________________________________________________
Daily Telegraph

"To życie nie trwa wiecznie", śpiewa Michael Jackson w pierwszym wersie swego nowego singla "Hold My Hand". Te słowa brzmiałyby przejmująco, niczym dochodzący z zaświatów ostatni krzyk tragicznie zmarłego gwiazdora, gdyby nie fakt, że jego śmierć wciąż nie wydaje się rzeczywista.
13 grudnia na półki sklepów trafia "Michael", pierwszy studyjny album artysty od dziewięciu lat. Sądząc po liczbie zamówień, powinien zadebiutować na pierwszym miejscu list bestsellerów na całym świecie. Coraz większą popularność zdobywa też "Hold My Hand", duet Jacksona z kompozytorem i producentem muzyki R'n'B Akonem, radosna pieśń sławiąca moc przyjaźni, z chórkami gospel w tle. Singiel ma w sobie niezwykłą siłę, charakterystyczną dla klasycznych popowych hitów, i zwiastuje płytę, która jest prawdopodobnie najlepszym wydawnictwem Jacksona od czasów jego największych sukcesów w latach 80.

"Michael" to płyta pełna werwy i animuszu, zawierająca szereg inspirujących, podnoszących na duchu hymnów i melodyjnych, delikatnie zaśpiewanych ballad. Jest tu też fantastyczny, hałaśliwy rockowy utwór z gościnnym udziałem Lenny'ego Kravitza, "(I Can't Make It) Another Day)", całkowicie zwariowana, efektowna dance'owa przeróbka "Behind the Mask" Erica Claptona nagrana z japońskimi pionierami electro z Yellow Magic Orchestra, a także trzy żwawe, rytmiczne, mocno perkusyjne kawałki. Uwagę przykuwa dudniąca piosenka "Monster", współczesna wariacja na temat "Thrillera" w estetyce zombie. To tu pojawia się kontrowersyjny raper 50 Cent, który ogłasza, że "Król powstał". Kto by pomyślał, że Jackson miał w sobie jeszcze tyle pary?

Jedyny problem polega na tym, że 50 Cent nigdy nie spotkał się z Jacksonem. Internetowe fora dla fanów błyskawicznie zaroiły się od teorii spiskowych, sugerujących, że piosenki nie są autentyczne, a wokal jest dziełem imitatora. Pomijając jednak drobne zastrzeżenia, samozwańczy król popu jest w niezłej formie, a jego powrót można uznać za udany.

Zmarły 25 czerwca 2009 roku w wieku 50 lat Jackson pod koniec życia znajdował się w fatalnej sytuacji, zarówno jeżeli chodzi o karierę, jak i finanse. Łatwo dziś zapomnieć, jak bardzo był przegrany: zaszczuty przez (ostatecznie nieudowodnione) zarzuty o molestowanie dzieci, nękany przez wierzycieli i skłócony ze swą wytwórnią Sony Music. Jego ostatnia płyta, wydana w 2001 roku i niefortunnie zatytułowana "Invincible" ("Niezwyciężony"), okazała się komercyjną i artystyczną klęską. Według dziennikarzy "Wall Street Journal" muzyk miał prawie 500 milionów dolarów długu, co było skutkiem dwudziestu lat ostentacyjnej rozrzutności, jak również spadku tempa jego pracy oraz sprzedaży płyt. Z ujawnionych podczas procesu Jacksona w 2005 roku dokumentów sądowych wynika, że artysta prowadził wyjątkowo niehigieniczny tryb życia: spał do późna, faszerował się środkami przeciwbólowymi, oglądał ciągle filmy Disneya i pił jedną butelkę drogiego wina za drugą. Seria koncertów w londyńskiej O2 Arena miała być pierwszą częścią planowanego powrotu Jacksona: w ciągu zaledwie trzech lat artysta zamierzał odzyskać swą sławę i fortunę. Poważnie wątpiono jednak, czy trasa okaże się sukcesem, a nawet, czy coraz bardziej wyczerpany i zniechęcony Jackson w ogóle wyjdzie na scenę.

Jego śmierć zmieniła wszystko. Ambiwalentne odczucia co do jego osoby ustąpiły miejsca potężnej dawce współczucia i nostalgii, a Jacksona zaczęto znów kojarzyć z niesamowitymi sukcesami z lat młodości, a nie z degrengoladą w dojrzałym życiu. Przez 24 godziny po śmierci Jacksona Amazon sprzedał więcej jego płyt, niż w poprzednich 11 latach. W 2009 roku na całym świecie rozeszło się 40 milionów egzemplarzy albumów Jacksona – więcej, niż jakiegokolwiek innego wykonawcy. W tym roku "Forbes" uznał go za najlepiej zarabiającą nieżyjącą gwiazdę, z dochodem 275 milionów dolarów brutto. Artysta ma już na koncie pośmiertne numery jeden, kasowy film, a obecnie także najchętniej zamawiany przed premierą album. Wszystko wskazuje na to, że Jackson znajdzie się na szczycie list przebojów na Boże Narodzenie. Nieźle, jak na kogoś, kto zmarł w niełasce.

Nawet w okresie trwającego dziesięć lat sporu z Sony i faktycznej nieobecności na scenie Jackson nigdy nie przestał nagrywać. Często pojawiały się doniesienia, że pracuje w studiu z młodymi, modnymi producentami, takimi jak Will.i.am (z Black Eyed Peas) i kojarzony z Lady GaGą RedOne. Jackson nie chciał jednak publikować nowych utworów. Nie przyjmował do wiadomości, że publiczność się od niego odwróciła i wciąż szukał owego nieuchwytnego, przełomowego hitu, który ugruntowałby jego pozycję największej gwiazdy popu w historii. Dlatego też często przerywał sesje i ich nie kończył. Sony było wyraźnie sfrustrowane jego kaprysami. Artysta zapowiadał nowe projekty i rozpoczynał je z wielkim zapałem, ale równie szybko je zarzucał. Jego współpracownicy nieraz zastanawiali się między sobą, czy Jackson rzeczywiście chce powrócić.

Od czasu śmierci piosenkarza osoby zarządzające jego majątkiem, w tym różni menedżerowie i właściciele praw, odkrywają w archiwach nieznane utwory. Są ich podobno setki, a niektóre pochodzą jeszcze z początku lat 80.

Pierwszy pośmiertny album Jacksona zawiera głównie (choć nie wyłącznie) materiał nagrany po 2007 roku, skrupulatnie skompilowany przez producentów i długoletniego współpracownika artysty, Teddy Rileya (pomagającego mu w studiu od 1991 roku). Nie obyło się bez kontrowersji. Will.i.am jako jeden z kilku wykonawców nie zgodził się na publikację nagranego wspólnie z Jacksonem utworu. - Wszystkie piosenki, które teraz się ukazują, powstały, kiedy jeszcze żył, więc dlaczego wtedy ich nie wydał? - tłumaczy Will.i.am. - On był perfekcjonistą. To mogła być płyta Michaela Jacksona, ale nią nie jest.

Zarządcy majątku Jacksona postanowili rozwiać wątpliwości co do jej autentyczności, publikując dokumentację dotyczącą każdego z nagrań, wraz z oświadczeniami producentów, inżynierów dźwięku i muzykologów. - Znałem skalę wokalną Michaela, od barytonu i tenoru aż po alt i sopran - zapewnia Teddy Riley. - Byłem świadkiem, jak wraz z upływem lat ton jego głosu się zmieniał, czasem szedł w górę lub w dół. Nie mam żadnych wątpliwości, że to jest wokal Michaela.

Jeżeli posłuchamy całego albumu, szybko stanie się oczywiste, że plotki i spiskowe teorie są absurdalne. Tu naprawdę słychać śpiew Jacksona, momentami szczerze poruszający. Wiele utworów było prawdopodobnie wersjami demo, i być może dlatego wokal ma w sobie dużo luzu i spontaniczności. W tekstach kilku piosenek artysta niestety przepowiedział swój los. W "Breaking News", hałaśliwym boogie w rytmie staccato, opowiadającym o prześladowaniach ze strony prasy, Jackson skarży się na dziennikarzy, którzy "chcą napisać mój nekrolog". W utrzymanej w stylu McCartneya balladzie "Best of Joy" śpiewa niewinnym falsetem: "Będę żył wiecznie". Z tekstów tych nie płynie jednak żaden większy morał, oscylują one bowiem między paranoją na punkcie sławy a homiliami o sile miłości. Ale płyt Jacksona nie słucha się ze względu na wartość poetycką. Liczy się jego wspaniały głos i niesamowite wyczucie rytmu.

Ludzie sprawujący pieczę nad dziedzictwem Jacksona obiecywali "dokończenie albumu, który zamierzał nagrać Michael". Wątpię jednak, by była to ta płyta, zwłaszcza, że zamykają ją dwa utwory pochodzące jeszcze z lat 80. Skoro nie odkurzono ich przez 20 lat, to najpewniej nie pojawiłyby się na albumie, gdyby miał o tym decydować sam Jackson.

Mimo wszystko jest to dobra płyta, a gdyby to Jackson odpowiadał za jej wydanie, prawdopodobnie nie byłaby lepsza. Artysta zapewne wciąż wahałby się, wątpił i rezygnował z kolejnych piosenek w pogoni za swym nieosiągalnym ideałem; wytwórni Sony za to udało się stworzyć kompilację najlepszych dostępnych nagrań. Choć brak im konsekwentnej wizji, jaką Jackson być może tchnąłby w ten projekt, i tak zaskakują spójnością. Owym wspólnym mianownikiem jest niepowtarzalny głos artysty i jego bardzo specyficzny styl kompozycji.

Okazuje się, że muzyka, jaką tworzył w ostatnich latach życia, nie różni się od tej z czasów jego największych triumfów. Płyta jest bez dwóch zdań dużo lepsza, niż ktokolwiek mógłby się spodziewać. Wydaje się też, że śmierć nie ma żadnej władzy nad światem muzyki. Jackson wreszcie doczekał się powrotu, którego tak bardzo pragnął.

Neil McCormick
___________________________________________________________________________
Interia

Pierwszy pośmiertny album Króla Popu to wielka gratka dla fanów. Przygotowano frapujące, ale też bardzo nierówne wydawnictwo.

Jackson znów zachwyca niepodrabialną techniką śpiewania - jedyne w swoim rodzaju dyszenie, stęknięcia i okrzyki, wybijają rytm melodyjnych piosenek, z których kilka już na stałe zagości w moim odtwarzaczu mp3. "Michael" nie jest jednak albumem na miarę oczekiwań.
czytaj dalej


Wystarczy rzucić okiem na listę utworów, by się przynajmniej zdziwić. Na pierwszego singla z albumu, szumnie anonsowanego jako kolejne wielkie dzieło Jacksona, wybrano piosenkę... Akona - utwór, który na dodatek aż taką nowością nie jest, bo wcześniej wyciekła jego surowa wersja. Mamy na płycie również kompozycję Lenny'ego Kravitza, a także jeden cover ("Behind The Mask", z repertuaru Yellow Magic Orchestra). Większość utworów powstała po wydaniu "Invincible" (2001 rok), ale znalazły się tu także piosenki z lat 80. Mimo że miały być "nigdy wcześniej niepublikowane", to przecież "(I Like) The Way You Love Me" wydano w 2004 roku na składance "The Ultimate Collection".

Jak na dłoni widać więc, że do tej płyty brakuje klucza, motywu spajającego kolejne piosenki. Wbrew zapowiedziom nie jest to wybitne dzieło Michaela Jacksona,, którego nie zdążył wydać, a jedynie składanka dedykowana jego pamięci - to jednak duża różnica.

Takie wrażenie pogłębia dodatkowo jakościowy rozrzut poszczególnych numerów. Mamy tu na przykład znakomity "Monster", z gościnnym udziałem 50 Centa - ta dynamiczna, pulsująca piosenka, przypomina nam, dlaczego właśnie Michaela uważa się za króla muzyki pop.

Dobre wrażenie robią również wspomniane kompozycje Kravitza i Akona, w których Jackson umiejętnie się odnalazł (ale, powtarzam, to nie są jego piosenki i ich obecność na płycie budzi wątpliwości - można było na przykład poczekać z nimi na planowany longplay z duetami MJ). Na drugim biegunie mamy natomiast takie utwory, jak "Hollywood Tonight" czy "Best Of Joy", sprawiające wrażenie zbyt niedoskonałych, jak na znany perfekcjonizm Jacksona.

Powraca zatem pytanie, czy słusznie wydano piosenki niedokończone lub wręcz porzucone na zawsze jako niedostatecznie dobre?

Warto jednak pamiętać, że niezależnie od tego, co zostanie opublikowane na kolejnych sześciu (?) pośmiertnych albumach Jacksona, opinia o jego geniuszu uszczerbku przecież nie dozna. Może jednak warto bezczelnie przekopać się przez jego szuflady w poszukiwaniu takich perełek, jak "Monster"? Nawet kosztem pojawienia się w obiegu piosenek, które na kolana nie rzucają?

Michał Michalak
___________________________________________________________________________
Gazeta Wyborcza

Amerykański supergwiazdor wydał właśnie nową płytę "Michael". Brzmi trochę jak składanie muzycznego Frankensteina, ale i tak sprzeda się świetnie.

To w popkulturze rzecz znana, że na zmarłych idolach firmy płytowe i spadkobiercy potrafią zarabiać latami, wydając zapomniane nagrania wygrzebane w studiach i archiwach. Co innego jednak serwować fanom rarytasy zarejestrowane w czasach, gdy gwiazda była wśród żywych, co innego - wyprodukować całkiem nowy materiał podpisany jej nazwiskiem.

Technicznych barier nie ma co najmniej od dnia, kiedy w 1991 roku Natalie Cole nagrała nową wersję piosenki "Unforgettable" w duecie z nieżyjącym od ćwierć wieku ojcem Nat King Cole'em. Parę lat później Natalia Kukulska na jednej z płyt umieściła swój duet z mamą Anną Jantar w piosence "Tyle słońca w całym mieście". Cała ostatnia płyta zespołu Queen "Made in Heaven" powstała już po śmierci Freddiego Mercury'ego, który - nim zmarł na AIDS w 1991 r. - nagrał partie wokalne nowych piosenek.

Historia drugiego życia muzycznych idoli zaczęła się jednak wcześniej. Na krótko przed śmiercią w 1971 r. Jim Morrison zarejestrował materiał na album mówiony, na którym recytował swoją poezję. Siedem lat później jego byli koledzy z grupy The Doors jeszcze raz spotkali się w studiu i dograli do słów swoją muzykę. Efekt - płyta "An American Prayer".

Ale królem takich zabiegów jest Elvis Presley. Gdy w 2002 r. ukazał się zbiór jego największych przebojów "ELV1S: 30 #1 Hits", składankę promowała nowoczesna, naszpikowana klubowymi rytmami wersja piosenki "A Little Less Conversation". Utwór pochodzący z 1968 r. poddany został radykalnym przeróbkom przez formację Junkie XL. Rok później przy okazji kolejnej składanki "2nd to None" słynny didżej i producent Paul Oakenfold wywrócił do góry nogami mniej znany hit Elvisa "Rubberneckin'". Kolejne tego typu dzieło - "Viva Elvis" zainspirowane przedstawieniem Cirque du Soleil" - to już nie pojedyncze nagrania, ale cały album wypełniony nowymi wersjami piosenek Elvisa. Z oryginału został jego głos.

znów głos gwiazdora przywołany został zza grobu, aby firmował coś, co nie istniało za jego życia. Tym razem to jednak nie remiks dobrze już znanych piosenek ani dogrywka ścieżek muzycznych do istniejących partii wokalnych.

Przedsięwzięcie "Michael" przypomina wydany w 1995 r. singiel The Beatles "Free as a Bird" - posklejany z nieznanych nagrań demo dokonanych w latach 70. przez Johna Lennona i z zarejestrowanych współcześnie partii pozostałych Beatlesów. Brzmi trochę jak składanie muzycznego Frankensteina, ale dzięki dzisiejszym możliwościom studia nagraniowego takie zabiegi potrafią dawać zaskakująco dobre efekty.

Michael miał podobno sporo gotowych pomysłów na piosenki, pozostawił też masę nagrań demo i zarejestrowanych fragmentów linii wokalnych. Pod kierunkiem sprawnego producenta, który pokieruje zespołem muzyków, a tam, gdzie trzeba, załata dziury w kompozycjach głosem zaproszonych gości, taki materiał może być punktem wyjścia do prawdziwego przeboju. Tak się stało w przypadku "Free as a Bird" - choć Lennon śpiewa tam tylko kilka wersów.

W przypadku "Michaela" nie wszyscy wierzą, że nagrania są autentyczne. Szczególne emocje dotyczą piosenki "Breaking News", w której podobno firma płytowa miała zatrudnić naśladowcę Jacksona, aby zaśpiewał partię wokalną. "To zwodniczo nędzne wokale ubarwione jedynie samplami z Michaela. On był perfekcjonistą i nigdy nie nagrałby czegoś takiej jakości" - awanturował się na Twitterze bratanek gwiazdora TJ Jackson. Wydawca albumu Sony Music zapewnia, że wszystkie materiały wokalne pochodzą z sesji zarejestrowanych osobiście przez Jacksona.

Autentyczny czy nie, "Michael" i tak będzie przebojem. Płyta jest skrojona tak, aby trafić w gust przeciętnego fana - TJ Jackson może mieć nawet rację, że jego stryj nie wydałby takiego albumu, bo "Michael" to rzecz rozczarowująco przewidywalna. Spora część piosenek brzmi jak autoplagiaty albo wręcz sample z dawnych płyt wokalisty.

W jednym "Hollywood Tonight" słychać i coś ze "Smooth Criminal", i z "Billy Jean". Reszta to raczej mdłe ballady i sentymentalne, utrzymane w średnim tempie piosenki w rodzaju wybranego na singla "Hold My Hand", w którym Jacksona wspiera Akon.

Ten ostatni to chyba najmniej udany występ gościnny na całym albumie. Gdy w "Monster" pojawia się 50 Cent, utwór nabiera rumieńców. A dynamiczne funkowe "(I Can't Make It) Another Day" z udziałem Lenny'ego Kravitza to najmocniejszy punkt całej płyty. No ale tak naprawdę to nie jest piosenka Michaela. Za całość odpowiada tu Lenny. W numerze rządzą jego gitary, a jeśli się lepiej wsłuchać, zauważymy, że to jego, a nie Jacksona partia wokalna nadaje piosence dynamikę.

To dzięki takim zabiegom Michael znów zamienił się w maszynkę do zarabiania pieniędzy. Wystarczyło kilka miesięcy 2009 roku, aby zdetronizował Presleya na liście magazynu "Forbes" najlepiej zarabiających martwych celebrytów. Wśród muzyków Presley rządził na niej przez minione pięć lat. Teraz jego miejsce zajął Jackson. Zapewne długo go nie opuści.

Robert Sankowski
___________________________________________________________________________
Polityka Nr 51 (18 grudnia 2010)

Przewodnik po „Michaelu”
• Hold my hand
Znany od 2 lat (gdy pojawił się w Internecie) duet Jacksona z Akonem. Dzieło młodych producentów wyraźnie bliższe przesłodzonej melodyce Akona i zdominowane przez niego wokalnie. Na szczęście zupełnie niereprezentatywne dla płyty.
• Hollywood tonight
Ukończona przez Teddy’ego Rileya piosenka – jedna z tych, które powstawały u Eddiego Cascio – mogłaby z powodzeniem znaleźć się na płycie „Dangerous”. Ta dość przeciętna kompozycja ma charakterystyczną dla Jacksona niespokojną ścieżkę rytmiczną i emocjonalny tekst o młodocianej prostytutce z Hollywood.
• (I like) the way you love me
Efekt pracy jednego z najciekawszych młodych producentów, którzy pojawiają się na tej płycie. Neff-u, wychowanek Dr. Dre, daje tu niezły pokaz tego, jak lekko ten album mógłby brzmieć, gdyby szedł w stronę soulu. Efekt psują trochę syntetyczne chórki i mocno przetwarzana linia wokalna, która jednoznacznie wskazuje na to, że partii wokalnych przez Jacksona nie było do dyspozycji wiele.
• Keep your head up
Kolejna z piosenek napisanych z Eddiem Cascio. Znów typowa dla Jacksona, z chwytliwym refrenem. I tu słychać studyjną edycję partii wokalnych, ale efekt jest i tak satysfakcjonujący.
• Monster
Jedna z serii piosenek o wyraźnie autobiograficznym rysie, odnosząca się do reakcji na Jacksona w trakcie jego procesu o molestowanie nieletnich. Gościnnie pojawia się tu 50Cent, a całość robi wrażenie jednej z najpełniejszych, najbardziej kompletnych nowych piosenek MJ.
• Best of Joy
Drugi utwór wyprodukowany przez Neff-U. nowa piosenka, która mogła trafić na jedną ze starszych płyt.
• Breaking news
To utwór, który wzbudził podejrzenia co do prawdziwości linii wokalnych. Słychać tu przede wszystkim to, że zostały głęboko przetworzone. „każdy chciałby fragment Michaela Jacksona” – śpiewa autor w wyjątkowo autotematycznym tekście. Święte słowa, choć wątpliwe, by bohater chciał, by zabrzmiały w takim kontekście.
• (I can’t make it) Another Day
Duet z Lenny Kravitzem, który nie wszedł na płytę “Invincible”. Praca nad tą piosenką jest dobrze udokumentowana, ale skoro wtedy nie weszła, najprawdopodobniej nie udałoby się i teraz.
• Behind the mask
Jeden ze słynniejszych nigdy nie wydanych utworów Jacksona. Kompozycja japońskiej grupy Yellow Magic Orchestra wypatrzona jeszcze przez Quincy Jonesa, producenta „Thrillera”. Wtedy na przeszkodzie przed jej opublikowaniem stanęły względy prawne. Gdyby dziś utwór ukończył sam Jackson, pewnie uniknąłby trącącej myszją partii saksofonu i uchronił utwór przed przeprodukowaniem.
• Much too soon
Klasyczna ballada z orkiestrowym tłem pochodząca również jeszcze z okresu płyty „Thriller”. Bez większych przeróbek mogłaby trafić na dowolną z najlepszych płyt Jacksona, ale czy wtedy tak mocno i wieloznacznie zabrzmiałyby słowa ”Czuję, że zbyt wcześnie odebrałem moją lekcję”?

Bartka Chacińskiego
___________________________________________________________________________
Onet.pl

Niełatwa sprawa z oceną tego albumu. Traktować go jako zwykły, studyjny krążek Michaela czy jako składankę wybranych bez żadnego klucza piosenek, które pozostawił jako szkice? No i w sumie, tak na wstępie, czy w ogóle traktować jako album Jacksona?
Najlepiej chyba odciąć się od wszelkich plotek, informacji z tysiąca źródeł i zwyczajnie włączyć płytę bez nastawienia się na cokolwiek czy to wielkiego, czy to tragicznego. Wiem, że to nie takie proste, bo mamy do czynienia z wydawnictwem króla popu, ale ze względu na okoliczności i zamieszanie związane z premierą, warto spróbować.

Odkryjemy wtedy, że to całkiem przyjemny krążek. Trochę za bardzo rozstrzelony klimatycznie (kilka ballad, trochę hip-hopu i nowoczesnego R&B, szczypta funk-rocka), trochę źle ułożony (po rozpoczynającym płytę "Hold My Hand" z Akonem można się zniechęcić do reszty), trochę za mało przebojowy jak na Jacksona, dobierany wedle dziwnego, a przynajmniej nierozumianego przeze mnie klucza (coś z czasów "Thrillera", a potem numer z 50 Centem), ale...

Myślę, że król by się go nie powstydził. Nawet jeśli część kompozycji znał tylko jako szkice, jeśli w części jego wokal podrasowano komputerowo, to nie myślmy o tym. Nie rozdrabniajmy wszystkiego na czynniki pierwsze, bo wtedy zapomnimy o najważniejszym elemencie muzyki króla popu – emocjach, zwyczajnej radości słuchania. Na "Michael" możemy tego doświadczyć na tyle sporo, by uznać seans z pośmiertnym wydawnictwem Jacksona za udany. A to czy ten album w ogóle powinien ujrzeć światło dzienne, niech już oceni historia.

Bartka Chacińskiego
___________________________________________________________________________